Kino :)

Byliśmy w kinie. Rzecz to niebywała bo nie zdarza nam się często – prawdopodobnie z racji tego, że do najbliższego kina mamy 80km. Albo coś w tym stylu. No i dlatego, że w wielkich kinach czuję się trochę jak gorszy rodzaj człowieka. Nie napiszę, że czuję się jak z kamerą wśród zwierząt, bo nigdy nie mam ze sobą kamery, no i nie chcę obrażać zwierząt. Ale drażnią mnie ludzie w takich miejscach. Nie wiem czy można to już podpiąć pod jakąś postać neurozy, ale jak słyszę ze wszystkich stron popcorn chrzęszczący ludziom między zębami to mam ochotę krzyczeć. A zazwyczaj na chrzęszczeniu się przecież nie kończy. Musi zadzwonić jakiś telefon, pseudo-inteligencja musi się wymieniać na głos swoimi pseudo-inteligenckimi opiniami… Plus matki ze swymi pomiotami, których nie potrafią opanować. Nie żebym coś miała przeciwko matkom z dziećmi, brońborze, ale jak się już ze swoim potomstwem wychodzi w świat to niech się potomstwo umie dostosować do panujących standardów. A jak nie umie to idzie na plac zabaw, a nie do kina. Bo ja bym chciała tylko film obejrzeć. Film. Tylko. Obejrzeć. Z oryginalną fonią, bez dodatkowych efektów dźwiękowych.

No więc dbając o swoją kondycję psychiczną znalazłam takie małe, stare, studyjne kino. No może nie takie mało, bo na 130 osób, ale bez stoisk z popcornem i z mocno okrojonym repertuarem. I z cenami nie rujnującymi domowego budżetu osoby bezrobotnej. I jestem bardzo zadowolona, że jest miejsce, w którym nie budzą się moje nerwice i gdzie można w Spokoju obejrzeć dobry film.

Trociny

Zdjęcie z ostatniego zimowego pleneru. Ja, ciepłolubna, stanowczo-nie-mrozoodporna pozowałam przy minus 15 stopniach i przeżyłam i nic mi nie zamarzło ;p No jest powód do dumy.

Ta wariacka wyprawa uświadomiła mi jak bardzo brakuje mi ruchu (tak, wiem powtarzam się) i jakiegoś zajęcia poza domem. W związku z tym wybieramy się w poniedziałek na basen (chyba, że będziemy zbyt skacowani, bo w weekend impreza), co mnie jednak trochę przeraża. Mam nadzieję, że jak tam wejdę to nikt nie zadzwoni po green peace żeby przyjeżdżali ratować morświny czy coś. Poza tym nie mam klapków kąpielowych (a myślałam, że mam w domu każdy rodzaj obuwia na każdą okazję jak prawdziwa kobieta), a jedną z moich fobii jest takowa iż nie pójdę na basen bez owych klapków. Nie i już.
No, w każdym razie na basen mam (mamy?) zamiar chodzić regularnie, choć przyznaję, że słowo to nie do końca jest dla mnie zrozumiałe, bo przez całe swoje życie nie robiłam nic regularnie. Jakoś tak mi się nie udawało. Z niczym. Ani z regularnym sprzątaniem pokoju, ani z regularnym robieniem notatek na studiach (nie mówiąc już o nauce), ani nawet z regularnym chodzeniem na treningi, chociaż w tym przypadku było blisko ideału. Tak czy siak nie tracę nadziei ;p

A skoro już ustaliliśmy ten basen to stwierdziłam, że przydałoby się też trochę zdrowiej poodżywiać. A nie tylko ciągle hot-dogi, hamburgery po drodze, a potem podjadanie o 22 parówek albo czekolady. Koniec z tym. Zostałam szczęśliwą posiadaczką musli malinowo-żurawinowego i tak oto w szafce stoi moje poczucie tego, że zaczynam się zdrowo odżywiać. Stoją tez jogurty naturalne, które miałam wykorzystać do tortu, ale że zmieniłam przepis… No i stwierdziłam, że jogurt z musli rano i wieczorkiem, na śniadanko i kolacyjkę – będzie w sam raz. A że u mnie tak jak w starym dobrym „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz„, że ‚śniadanie jem na kolację’, to właśnie wcinam te trociny. Jakąś godzinę już męczę jeden mały jogurcik z dosypanymi płatkami… I stwierdzam, że zdrowe odżywianie jest wbrew mojej naturze.

Edit.
I jeszcze coś. Jest jakaś fascynująca magia w tym, że zawsze, ale to z-a-w-s-z-e kiedy zabiorę się za jakąś robotę (a już zwłaszcza kiedy robota ta wymaga ubrudzenia sobie rąk) dzwoni do mnie telefon. I to nie raz… Nawet nie dwa. Ale zazwyczaj dzwoni trzy razy pod rząd. Niesamowita niesamowitość. Zazwyczaj najpierw dzwoni babcia. Czy żyję, czy nie umarłam z głodu i dlaczego tyle trwało zanim podniosłam słuchawkę! Bo to jest tak, że jak nie odbieram przez cztery sygnały to moja babcia zaczyna podejrzewać, że zeszłam z tego łez padołu śmiercią głodową i gdzieś tam w głębi mieszkania rozkładają się moje zwłoki. No i oczywiście z każdym kolejnym sygnałem napięcie rośnie. Kiedy już mi się uda uspokoić babcię i wyjaśnić jej, że naprawdę potrafię sama sobie zrobić obiad i nie umarłam – wtedy dzieje się co? Wtedy dzwoni moja rodzicielka. Ot tak żeby potwierdzić to co podsłuchała z mojej rozmowy z babcią i żeby uzupełnić zeznania. Że skoro sobie ten obiad zrobiłam to mamusia musi wiedzieć czy pozmywałam, nie zalałam kuchni, nie spaliłam nic i tak dalej. A jeszcze zazwyczaj w trakcie mojej spowiedzi mi przerywa, bo akurat coś ważnego mówią w telewizji i moje zeznania schodzą na drugi plan. Ja się wtedy zazwyczaj wściekam, bo mielone czeka na to, żeby je usmażyć (albo coś w tym stylu) i się ozięble żegnamy.
No i na sam koniec dzwoni jeszcze przeważnie mój M. i zbiera baty bo jestem już tak zła, że samym wzrokiem mogłabym zabijać (na szczęście przez telefon się nie da). No i tak to jest…

Hepi Berzdej

Założyłam sobie ambitnie jakiś czas temu, że z okazji urodzin mojego Fijansej zrobię tort i tort ten z założenia miał zad urywać swoją zajebistością. Pierwszy w życiu samodzielnie zrobiony od początku do końca i tak dalej…
Dwa dni mi to zajęło. Należy jednak zaznaczyć, że 3/4 pierwszego dnia stanowiło znalezienie odpowiedniego przepisu (to mnie chyba usprawiedliwia?). Tak żeby było ą ę wykwiytnię. Efektem poszukiwań i ciężkiego przedzierania się przez pierdyliard kulinarnych blogów było 6 różnych przepisów i ból głowy bo na żaden nie mogłam się zdecydować. W końcu wybrałam tort czekoladowy, a i tak w trakcie robienia stwierdziłam, że podany w przepisie krem jednak nie będzie dość dobry i obmyślałam inny.

Niestety przepis przewidywał, że przykładna pani domu posiada tortownicę o średnicy 21 cm, a ja aż taka przykładna nie jestem bo posiadam tylko taką w rozmiarze 26 cm. Przepis zakładał jednoczesne upieczenie dwóch spodów, nie przewidział jednak ograniczonej powierzchni mojego podstępnego piecyka (o którym później) ani tego, że  jestem szczęśliwą posiadaczką tylko jednej tortownicy. Błyskotliwie stwierdziłam więc, że zrobię to na dwa razy (nie to żeby dało się inaczej ;p). I żeby druga część ciasta nie musiała czekać aż ta pierwsza się upiecze to składniki i robotę podzielę sobie na pół. Z dzieleniem pomógł mi kalkulator, natomiast z odmierzaniem musiałam już radzić sobie sama i nie ukrywam – nie było to łatwe biorąc pod uwagę brak wagi kuchennej. Jakoś chyba jednak wybrnęłam, bo wyszła mi ładna gładka masa o bardzo fajnym kakaowym smaku.

Schody zaczęły się w momencie odpalenia piecyka. Wrednego i podstępnego, który temperaturę zmienia sobie tak jak przeciętna kobieta zdanie. Czyli wtedy kiedy ma na to ochotę. W związku z czym trzeba przy nim stać (albo przynajmniej odwiedzać go z częstotliwością nie mniejszą nić co 5 minut). Temperatura sugerowana w przepisie (ale oczywiście niekoniecznie stosowana przez piecyk) wynosiła 180 C.  Czas pieczenia – 40-45 min. W tak zwanym międzyczasie zdążyłam ogarnąć chaos, który powstał w procesie tworzenia, pozmywać i przygotować wszystkie pod produkcję drugiego spodu. Kątem oka nadzorując jednak temperaturę w piecu (niech Bóg w dzieciach wynagrodzi tego kto wymyślił termometry kuchenne). No i tak sobie kręciłam pokrętłem raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo…  Włącz grzanie, wyłącz grzanie, włącz, wyłącz, włącz, wyłącz… Taka tam niekończąca się historia.

W międzyczasie przyuważyłam jeszcze sąsiada z mieszkania vis a vis naszego jak pali na balkonie fajkę i z zaciekawieniem obserwuje moje poczynania. Nawet się przez chwilę poczułam jak Magda Gessler albo Najdżella w swoim własnym programie kulinarnym. Zwłaszcza, że akcja toczyła się dynamicznie, bo równocześnie mieszałam różne rzeczy, odmierzałam inne, a resztę miksowałam. W każdym razie dzisiaj już miałam zasłonić rolety ino zapomniałam. Ale ciemno było więc może gdzieś wybył. ;p

Koniec końców ciasto wyszło tak sobie. Nie wyrosło tak jak oczekiwałam, że wyrośnie,  z wierzchu wydawało się sucharem… Miałam nadzieję, że drugie podejście będzie szczęśliwsze. Wyszło tak samo. No i w związku z tym niewielkim utrudnieniem, no dobra – sporym utrudnieniem, stwierdziłam, że upiekę spód numer trzy, ale rano. Pierwsze dwa skończyłam produkować jakoś po drugiej w nocy. I tak mi się jakoś zeszło, że jak się kładłam było po piątej (no bo wiecie fejsbuk i te sprawy).

Drugi dzień zmagań zaczęłam więc w okolicach 14, spokojna, że Fijansej wróci nie wcześniej niż o 21. Ale mimo, że wrócił koło 22 to i tak ledwo się wyrobiłam. Zwłaszcza, że jak zadzwonił przed tą 21, że będzie za jakieś 40 minut to aż poczułam jak mi się koło dupy pali. A wiecie jak to jest – im mniej czasu tym więcej roboty. Im więcej do zrobienia tym więcej osób nagle przypomina sobie o Twoim istnieniu i postanawia urozmaicić Ci żywot dzwoniąc. Najpierw zadzwoniła babcia, pewna, że skoro jestem sama w domu to na pewno nic nie zjadłam cały dzień, jestem głodna, odwodniona i zaraz umrę. A poza tym, że na pewno cały dzień padał u mnie śnieg, zasypało osiedle i to cud, że udało jej się dodzwonić. A, no i jeszcze, że na pewno marznę, bo może nie mamy ogrzewania. No i dziwo nie byłam głodna, przez cały dzień nie spało ani pół płatka śniegu, a ogrzewania wyjątkowo nam nie wyłączyli. Ale rozumiem babciną troskę i doceniam.
Chwilę potem zadzwoniła matula, ze swoim standardowym zamysłem, żeby pogadać o niczym. Takie tam, co tam słychać, pitu pitu. Jakby od poprzedniego dnia wiele się mogło zmienić we wsi, w której z zasady nic się nie dzieje.

Ale wracając do mojego ociekającego zajebistością tortu – trzeci blat wyszedł mi jak z obrazka! Może dlatego, że nie brnęłam w wyższą matematykę i nie dzieliłam znowu proporcji na pół tylko zrobiłam wszystko wedle oryginału. I nawet udało mi się stopić czekoladę (którą najpierw przez 40 minut męczyłam na tarce masakrując sobie przy okazji palce) bez kąpieli wodnej. W ogóle całe to topienie czekolady w kąpieli wodnej ładnie brzmi, ale o kant dupy rozbić. Ani razu mi się nie udało. A dziś doznałam olśnienia i opracowałam swój pionierski pomysł, którego nikomu nie zdradzę ;p I wyszło jak marzenie.

Ogólnie tort się udał mimo, że przekładanie kremami i całą dekorację robiłam na przyspieszonych obrotach. Nie miałam czasu sprzątać na bieżąco, co zazwyczaj czynię, więc jak skończyłam kuchnia wyglądała tak jakby wybuchły w niej dwie bomby atomowe. Wszystko upieprzone czekoladą – blat, kuchenka, lodówka, ja… Totalna rozpierducha. Ale najważniejsze – zdążyłam! I to się liczy. Miała być niespodzianka i była. I może dupy nie urywa, ale wyszło (jak na pierwsze takie skomplikowane ciasto) dość smacznie, chociaż kremy są obrzydliwie słodkie. Ale to w końcu tort nie? Tak ma być :)

Let’s cook

Życie mię się ostatnio jakoś tak zacięło. Albo to ja się zacięłam w tym życiu. Chociaż mam pewne podejrzenia co może za tym stać. Tak sobie myślę, że to te mrozy arktyczne działają na mnie tak, że najchętniej stałabym się niedźwiadkiem i przespała tą epokę lodowcową. Bo skoro nawet wystawienie gara z zupą na balkon sprawia, że witam świeże powietrze zamarzniętymi smarkami… No cóż. Nie jestem przystosowana do życia na Syberii, chociaż w okolicach mego domu rodzinnego też zawsze było zimniej niż w innych częściach miasta. Anyway kiedy kreski termometru za oknem schodzą poniżej magicznego kółeczka jedyne na co mam ochotę to zaparzyć sobie cytrynowej herbatki z pieprzem, skitrać się pod kocykiem w swoich puchatych skarpetkach i tak sobie wegetować. Co prawda  gdzieś w czeluściach internetu wyczytałam kiedyś, że krioterapia to samo dobro, ale jestem zbyt ciepłolubna żeby to sprawdzać.

No więc tak się kręcę po kwadracie, trochę pobałaganię, potem trochę posprzątam, znów pobałaganię, znów posprzątam… Taki syndrom zapętlenia mi się włącza. Nadmiar energii wykorzystuję w kuchni, poskramiając różne produkta, w celu takiego ich ze sobą połączenia ażeby wyszło z tego coś jadalnego. Ostatnio na ten przykład nauczyłam się robić sernik na zimno. Fakt, zaczęłam od wersji dla opornych – czyli do proszku dolej mleka, zmiksuj, wylej, wsadź do lodówki, pozachwycaj się swoim talentem, zjedz. No ale z racji, że jak tylko wchodzę do kuchni to budzi się we mnie druga Najdżella, kolejne serniki robiłam już od początku do końca diy. Podobno wychodzą zjadliwe, chociaż jak to u mnie – nie obywa się bez wpadek. Jedną z większych było ostatnio zalanie galaretką misternie ułożonych brzoskwiń w taki sposób, że całe to misterne ułożenie szlag jasny trafił. A mnie chwilkę później. Nie mniej jednak nie wpłynęło to na walory smakowe. Podobno. Tak przynajmniej twierdzi mój Fijansej, ale biorąc pod uwagę, że zawsze zjada to co zrobię (nawet jeśli rzecz ta się przypali, niedogotuje tudzież wydarzy się inna niespodzianka) to chyba jego opinie nie są zbyt miarodajne c’nie?

No tak czy inaczej – bycie Najdżellą bardzo mi odpowiada, ale w końcu ile można stać przy garach. Muszę się zmobilizować i zacząć uczęszczać na basen, siłownię albo łatewer. Co prawda od pewnego czasu (i mimo tych kulinarnych eksperymentów!) nie odwiedzają mnie już kalorie (czyli te „małe wredne istoty zszywające w nocy coraz ciaśniej ubrania”) i o dziwo moja waga jest constant. Obawiam się jednak, że ta cudowna przemiana materii nie będzie trwała wiecznie i dobrze byłoby przedsięwziwziąć jakąś aktywność fizyczną poza zmywaniem naczyń, odkurzaniem i zmienianiem kanałów w tv tudzież przerzucaniem kolejnych stron kwejka i fejsbuczka.