Hepi Berzdej

Założyłam sobie ambitnie jakiś czas temu, że z okazji urodzin mojego Fijansej zrobię tort i tort ten z założenia miał zad urywać swoją zajebistością. Pierwszy w życiu samodzielnie zrobiony od początku do końca i tak dalej…
Dwa dni mi to zajęło. Należy jednak zaznaczyć, że 3/4 pierwszego dnia stanowiło znalezienie odpowiedniego przepisu (to mnie chyba usprawiedliwia?). Tak żeby było ą ę wykwiytnię. Efektem poszukiwań i ciężkiego przedzierania się przez pierdyliard kulinarnych blogów było 6 różnych przepisów i ból głowy bo na żaden nie mogłam się zdecydować. W końcu wybrałam tort czekoladowy, a i tak w trakcie robienia stwierdziłam, że podany w przepisie krem jednak nie będzie dość dobry i obmyślałam inny.

Niestety przepis przewidywał, że przykładna pani domu posiada tortownicę o średnicy 21 cm, a ja aż taka przykładna nie jestem bo posiadam tylko taką w rozmiarze 26 cm. Przepis zakładał jednoczesne upieczenie dwóch spodów, nie przewidział jednak ograniczonej powierzchni mojego podstępnego piecyka (o którym później) ani tego, że  jestem szczęśliwą posiadaczką tylko jednej tortownicy. Błyskotliwie stwierdziłam więc, że zrobię to na dwa razy (nie to żeby dało się inaczej ;p). I żeby druga część ciasta nie musiała czekać aż ta pierwsza się upiecze to składniki i robotę podzielę sobie na pół. Z dzieleniem pomógł mi kalkulator, natomiast z odmierzaniem musiałam już radzić sobie sama i nie ukrywam – nie było to łatwe biorąc pod uwagę brak wagi kuchennej. Jakoś chyba jednak wybrnęłam, bo wyszła mi ładna gładka masa o bardzo fajnym kakaowym smaku.

Schody zaczęły się w momencie odpalenia piecyka. Wrednego i podstępnego, który temperaturę zmienia sobie tak jak przeciętna kobieta zdanie. Czyli wtedy kiedy ma na to ochotę. W związku z czym trzeba przy nim stać (albo przynajmniej odwiedzać go z częstotliwością nie mniejszą nić co 5 minut). Temperatura sugerowana w przepisie (ale oczywiście niekoniecznie stosowana przez piecyk) wynosiła 180 C.  Czas pieczenia – 40-45 min. W tak zwanym międzyczasie zdążyłam ogarnąć chaos, który powstał w procesie tworzenia, pozmywać i przygotować wszystkie pod produkcję drugiego spodu. Kątem oka nadzorując jednak temperaturę w piecu (niech Bóg w dzieciach wynagrodzi tego kto wymyślił termometry kuchenne). No i tak sobie kręciłam pokrętłem raz w lewo, raz w prawo, raz w lewo, raz w prawo…  Włącz grzanie, wyłącz grzanie, włącz, wyłącz, włącz, wyłącz… Taka tam niekończąca się historia.

W międzyczasie przyuważyłam jeszcze sąsiada z mieszkania vis a vis naszego jak pali na balkonie fajkę i z zaciekawieniem obserwuje moje poczynania. Nawet się przez chwilę poczułam jak Magda Gessler albo Najdżella w swoim własnym programie kulinarnym. Zwłaszcza, że akcja toczyła się dynamicznie, bo równocześnie mieszałam różne rzeczy, odmierzałam inne, a resztę miksowałam. W każdym razie dzisiaj już miałam zasłonić rolety ino zapomniałam. Ale ciemno było więc może gdzieś wybył. ;p

Koniec końców ciasto wyszło tak sobie. Nie wyrosło tak jak oczekiwałam, że wyrośnie,  z wierzchu wydawało się sucharem… Miałam nadzieję, że drugie podejście będzie szczęśliwsze. Wyszło tak samo. No i w związku z tym niewielkim utrudnieniem, no dobra – sporym utrudnieniem, stwierdziłam, że upiekę spód numer trzy, ale rano. Pierwsze dwa skończyłam produkować jakoś po drugiej w nocy. I tak mi się jakoś zeszło, że jak się kładłam było po piątej (no bo wiecie fejsbuk i te sprawy).

Drugi dzień zmagań zaczęłam więc w okolicach 14, spokojna, że Fijansej wróci nie wcześniej niż o 21. Ale mimo, że wrócił koło 22 to i tak ledwo się wyrobiłam. Zwłaszcza, że jak zadzwonił przed tą 21, że będzie za jakieś 40 minut to aż poczułam jak mi się koło dupy pali. A wiecie jak to jest – im mniej czasu tym więcej roboty. Im więcej do zrobienia tym więcej osób nagle przypomina sobie o Twoim istnieniu i postanawia urozmaicić Ci żywot dzwoniąc. Najpierw zadzwoniła babcia, pewna, że skoro jestem sama w domu to na pewno nic nie zjadłam cały dzień, jestem głodna, odwodniona i zaraz umrę. A poza tym, że na pewno cały dzień padał u mnie śnieg, zasypało osiedle i to cud, że udało jej się dodzwonić. A, no i jeszcze, że na pewno marznę, bo może nie mamy ogrzewania. No i dziwo nie byłam głodna, przez cały dzień nie spało ani pół płatka śniegu, a ogrzewania wyjątkowo nam nie wyłączyli. Ale rozumiem babciną troskę i doceniam.
Chwilę potem zadzwoniła matula, ze swoim standardowym zamysłem, żeby pogadać o niczym. Takie tam, co tam słychać, pitu pitu. Jakby od poprzedniego dnia wiele się mogło zmienić we wsi, w której z zasady nic się nie dzieje.

Ale wracając do mojego ociekającego zajebistością tortu – trzeci blat wyszedł mi jak z obrazka! Może dlatego, że nie brnęłam w wyższą matematykę i nie dzieliłam znowu proporcji na pół tylko zrobiłam wszystko wedle oryginału. I nawet udało mi się stopić czekoladę (którą najpierw przez 40 minut męczyłam na tarce masakrując sobie przy okazji palce) bez kąpieli wodnej. W ogóle całe to topienie czekolady w kąpieli wodnej ładnie brzmi, ale o kant dupy rozbić. Ani razu mi się nie udało. A dziś doznałam olśnienia i opracowałam swój pionierski pomysł, którego nikomu nie zdradzę ;p I wyszło jak marzenie.

Ogólnie tort się udał mimo, że przekładanie kremami i całą dekorację robiłam na przyspieszonych obrotach. Nie miałam czasu sprzątać na bieżąco, co zazwyczaj czynię, więc jak skończyłam kuchnia wyglądała tak jakby wybuchły w niej dwie bomby atomowe. Wszystko upieprzone czekoladą – blat, kuchenka, lodówka, ja… Totalna rozpierducha. Ale najważniejsze – zdążyłam! I to się liczy. Miała być niespodzianka i była. I może dupy nie urywa, ale wyszło (jak na pierwsze takie skomplikowane ciasto) dość smacznie, chociaż kremy są obrzydliwie słodkie. Ale to w końcu tort nie? Tak ma być :)

Dodaj komentarz